Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Komentarze i pytania

Tam wciąż leżą ludzkie szczątki

Z Rafałem Dzięciołowskim, wiceprezesem zarządu Fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie", rozmawia Marta Ziarnik

Był Pan przed kilkoma dniami w Smoleńsku na miejscu katastrofy. Jaki był cel tej wizyty?

- Cele tej wizyty były dwa. Pierwszym i podstawowym było oddanie hołdu ofiarom katastrofy z 10 kwietnia. W tym też celu wieźliśmy ze sobą kwiaty i znicze, które chcieliśmy złożyć na miejscu tragedii. Był z nami także nasz zaprzyjaźniony duchowny o. Bruno, którego prosiliśmy o to, by na miejscu odprawił Mszę św. za dusze zmarłych. Część osób, która leciała tym samolotem, to byli moi znajomi i współpracownicy. Nasza fundacja współpracowała m.in. z Maciejem Płażyńskim - od czasu, kiedy został on prezesem Stowarzyszenia "Wspólnota Polska", odbywaliśmy ze sobą regularne spotkania. Osobiście znałem Janusza Kurtykę. Swego czasu współpracowałem - w ramach pracy w fundacji - z Januszem Krupskim, a Andrzej Przewoźnik był przez lata członkiem rady fundacji. Oprócz tego mieliśmy w planie odwiedzenie nekropolii katyńskiej - to jest przecież naturalny cel podróży każdego Polaka. I chyba teraz tak już będzie, że i jedno, i drugie miejsce będą ze sobą na zawsze związane i że wycieczki jeżdżące do Katynia będą też zmierzały na miejsce tragedii polskiego samolotu pod Smoleńskiem. Dla mnie jest to całkowicie oczywiste, naturalne i zrozumiałe.

Co Pan zobaczył zaraz po przyjeździe na miejsce katastrofy Tu-154M?


- Przyjechaliśmy tam od strony szosy, która prowadzi wzdłuż lotniska. Zresztą wzięliśmy ze sobą jedną z miejscowych Polek - którą spotkaliśmy w centrum Smoleńska - i ona była naszym przewodnikiem. Razem z nią podjechaliśmy do tego miejsca, gdzie kładziono pierwsze kwiaty i wieńce, a później błotnistą ścieżką szliśmy na miejsce, gdzie upadł samolot. Pytaliśmy wcześniej tę panią, czy będziemy mogli tam wejść, czy nie jest to czasem jakoś odgrodzone i pilnowane przez straż. Uzyskaliśmy wówczas odpowiedź, że nie ma tam już dawno żadnej straży i że nikt tego nie pilnuje. Nasza przewodniczka wyjaśniła nam, iż miejsce to było ochraniane dopóty, dopóki leżały tam części samolotu, natomiast później straże zniknęły, taśmy zwinięto i właściwie teraz przez środek tego terenu, na który upadł samolot, jest już wydeptana ścieżka. Kiedy przybyliśmy na miejsce, było już tam wiele innych osób, w tym także z Polski.

Czyli każdy może tam wejść i przeszukiwać ten teren?


- Wolałbym nie używać słowa "przeszukiwać", ponieważ to nie jest tak, że tam ludzie przyjeżdżają po to, by szukać szczątków. Nikt z nas bowiem nie wiedział o tym, nawet się tego nie spodziewał, że tam jeszcze cokolwiek może być. Byliśmy przekonani, iż teren został dokładnie sprawdzony przez śledczych i że każda śrubka została odnaleziona, opisana i że posłuży do dokładnej rekonstrukcji samolotu. Na programie Discovery widziałem rekonstrukcję amerykańskiego samolotu boeing 747, który został wysadzony w powietrze nad Lockerby, gdzie Amerykanie w hangarze ustawili ten samolot z kawałków, które z niego zostały. To była pieczołowicie zbudowana konstrukcja, która na pierwszy rzut oka przypominała jakiegoś przedpotopowego gada, ponieważ te poszczególne elementy były rozłączne, poszarpane. Jednak w całości stanowiły jedną spójną konstrukcję maszyny. Dlatego też byłem przekonany, że kiedy przyjedziemy na miejsce, to przejdziemy obok tego terenu, pomodlimy się za ofiary, a być może, korzystając z obecności duchownego, odprawimy za nich Mszę św., zapalimy znicze, złożymy kwiaty i pojedziemy do Katynia. Taki był nasz początkowy zamysł. A tymczasem to, co zobaczyliśmy, absolutnie nami wstrząsnęło. Najpierw koleżanka zobaczyła fragment materiału w kałuży paliwa lotniczego. Kiedy po niego sięgnęła, okazało się, iż to jest emblemat 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Dla nas to był szok. Chwilę później zaczęliśmy się dookoła rozglądać i wówczas okazało się, że tam co krok natykamy się na jakieś fragmenty samolotu i rzeczy osobiste ofiar.

Co dokładnie Państwo znaleźli?


- Począwszy od takich dużych rzeczy, jak np. blach aluminiowych, okablowania, elementów drewnianych stanowiących wyposażenie wnętrza samolotu, zawiasy, druty, kable. Są tego setki i nawet nie potrafię ich nazwać. To nie jest tak, że trzeba chodzić tam z łopatą i je wyszukiwać. Po prostu gdy się idzie, co chwilę napotyka się jakieś części. Co prawda w większości są to drobne fragmenty, ale widzieliśmy też skręcony kawał aluminium, który przypominał mi fragment kabiny pilotów - bo to były takie wręgi z otworami. Ja się co prawda nie znam na konstrukcji samolotów, ale właśnie takie odniosłem wrażenie. Do tego była przyczepiona od wewnątrz, od strony tej zielonej blachy, taka uszczelka z pianki nasączona paliwem lotniczym. To wszystko sprawiło na wszystkich absolutnie upiorne wrażenie. Tam byli przypadkowi ludzie, a wśród nich jacyś harcerze z Łodzi, trzech bądź też czterech kierowców tirów i osoby przybyłe prywatnymi samochodami. Wszyscy patrzyliśmy sobie w oczy i wreszcie ktoś zapytał: "Ludzie, jak to jest możliwe?". Wtedy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i okazało się, że dwie godziny wcześniej inna grupa harcerzy znalazła coś, co wyglądem przypominało ludzką czaszkę.

Czy to był duży kawałek?

- Tak. To był półokrągły fragment kości.

I co się z nią później stało?

- Osoby te podobno zabrały tę część czaszki do Polski, żeby próbować przekazać ją służbom medycznym, prokuratorom, by dokonać identyfikacji.

Jakie były Państwa pierwsze odczucia po tym, co Państwo znaleźli i zobaczyli?

- Postanowiliśmy zebrać to, co naszym zdaniem może pokazać Polakom, jak naprawdę wygląda to miejsce katastrofy. Zabraliśmy więc części, które, według nas, powinny zostać badane w śledztwie. Chciałbym jeszcze podkreślić jedną rzecz, a mianowicie że nie są to części znalezione gdzieś w dużym rozproszeniu od miejsca upadku tupolewa, które mogły gdzieś umknąć śledczym. Nie. One znajdowały się dokładnie w miejscu upadku samolotu, czyli dokładnie tam, gdzie leżały te duże fragmenty zabrane do rekonstrukcji tupolewa. Także każdy, kto przyjeżdża na miejsce katastrofy, trafia dokładnie tam, gdzie i my trafiliśmy. Jak już mówiłem, to nie jest tak, że znaleźliśmy części, które umknęły uwadze śledczych. My znaleźliśmy rzeczy, które z premedytacją zostały tam pozostawione.

Co było wśród tych rzeczy?

- Przede wszystkim fragment - moim zdaniem - przewodu paliwowego, o który niemal się nie potknąłem, idąc wzdłuż ścieżki. Jest to przewód o długości około pół metra z trzema nakrętkami. Każda z tych nakrętek jest zaplombowana osobną plombą. Z tego chociażby względu mniemam, że to nie może być fragment bez znaczenia. Nie kładzie się bowiem plomb na częściach, które nie mają znaczenia. Podobnych fragmentów na miejscu katastrofy jest mnóstwo. Oglądałem też w TVP 1 program, w trakcie którego redaktor Tomasz Sakiewicz z "Gazety Polskiej" pokazał - co jest już moim zdaniem rzeczą całkowicie niewyobrażalną - panel wysuwania podwozia z kabiny pilotów, z przyciskami, a nawet kablami. Czyli element, który pozwoli prawdopodobnie odpowiedzieć na pytanie, czy podwozie się prawidłowo wysunęło itp. Jak to wszystko, co znaleźliśmy i nadal znajdujemy na miejscu katastrofy, ma się do zapewnień, że samolot będzie składany z najdrobniejszych kawałków? Ta część jest teraz w Polsce i z tego, co wiem, ma być przekazana prokuraturze.

Jak wytłumaczyć pozostawienie tych elementów na miejscu katastrofy?

- Uważam, że było to świadome. Jeśli zaś chodzi o cel, to wynika on z natury systemu rosyjskiego. Po prostu duże elementy samolotu faktycznie zabezpieczono, natomiast reszta nie miała już dla nich znaczenia. Drobnymi elementami, w tym także paskiem od zegarka, zdjęciami, paszportem jednej z ofiar, który odnaleźliśmy, czy też kolczykiem, nikt się już nie przejmował. Puszczono tam traktory na gąsienicach, które miały to wszystko wbić w ziemię. Prawdopodobnie później zasypano by to warstwą świeżej ziemi, posadzono kwiaty i może postawiono jakiś pomnik i zapomniano by o tym. Tylko że w naszych procedurach takie działanie po prostu nie mieści się w głowie. Jest to bowiem złamanie reguł dochodzenia w momencie katastrofy samolotowej.

Podobno Rosjanie zbierają części Tu-154 i sprzedają Polakom przyjeżdżającym do Smoleńska. Czy to prawda?


- Tak, to są prawdziwe informacje. Miejscowi podchodzili do nas później i proponowali nam kupno m.in. części samolotu, które wydobyli z miejsca katastrofy. Były wśród nich również elementy kadłuba długości około 20-30 cm, za które chcieli od nas 100 euro. Z tego, co się dowiedzieliśmy, jest to proceder dość nagminny. Przy czym chcę powiedzieć jedną rzecz, myślę, że nie bez znaczenia dla interpretacji tego, co się tam dzieje. Mianowicie rozmawiałem z kierowcami tirów i osobami, które przyjechały tam z Polski. Zapewniam więc, że nikt nie pojechał tam kierowany tanią ciekawością i chęcią przebierania w szczątkach samolotu i pamiątek. Przyjeżdżają oni do Katynia, a przy okazji chcieli odwiedzić miejsce katastrofy, by oddać hołd ofiarom. To zaś, co zobaczyli, wstrząsnęło nimi. I dlatego zbierali te części, gdyż byli przekonani, że ich pozostawienie spowoduje, iż nikt już się o nich nie dowie. Że one zostaną tam, że tak powiem, zmarnotrawione. A przecież nas w Polsce uczula się na to, że każdy element musi zostać zbadany. Ci ludzie brali te rzeczy nie dlatego, że to są pamiątki, ale dlatego, żeby upublicznić to, co stało się ich doświadczeniem Smoleńska. To są ludzie, którzy w sposób spontaniczny zachowali się tak, jak rozumieli, że powinni się zachować. Jestem pełen podziwu dla ich postawy. Wracając jeszcze do miejscowych, to muszę powiedzieć, iż po części mogę ich zrozumieć. To są bowiem bardzo biedni ludzie, którzy chcą w jakiś sposób trochę zarobić.

Polscy politycy i prokuratorzy podkreślają, że zwykli Rosjanie są wobec nas nastawieni przychylnie. Czy Pan też odniósł takie wrażenie?


- Jeśli chodzi o zwykłych Rosjan, to muszę się z tym zgodzić. Widać, że po ludzku czują oni solidarność z nami, ofiarami tej tragedii i ich rodzinami. Natomiast procedury działania instytucji rosyjskich, mam tu na myśli prokuraturę i śledczych, pozostawiają - moim zdaniem - bardzo wiele do życzenia. Coś takiego bowiem, co zobaczyliśmy na miejscu upadku polskiego tupolewa po ponad trzech tygodniach po katastrofie, nie mieści mi się w głowie i w żadnych cywilizowanych standardach. Znaleźliśmy tam bowiem także ludzkie szczątki.

Jest Pan pewien, że to był fragment ciała ofiary?

- Tak sądzę. Co prawda nie robiliśmy badań DNA, ale nie uważam, że na miejscu katastrofy samolotu mogliśmy znaleźć coś innego niż właśnie fragment ciała ludzkiego. Ono było co prawda nie do zidentyfikowania - czyli nie potrafię powiedzieć, czego to była część - ale bez wątpienia był to kawałek ludzkiego ciała, kawałek ludzkiej tkanki. Było to nieco większe niż dłoń. Poza tym widać było, że wydobywała się z niego krew. Towarzyszył też temu przerażający fetor.

I co z nim Państwo później zrobili?

- Najpierw to odkrycie wbiło nas w ziemię. Na szczęście był z nami ksiądz. Pomodliliśmy się więc i pogrzebaliśmy ten fragment w kawałku suchej ziemi.

Oznaczyli Państwo w jakiś sposób to miejsce?

- Nie. Właśnie z tej obawy, że ktoś będzie chciał je odkopać. Ale mam wrażenie, że gdybym miał pojechać tam znów ze śledczymi, to odnalazłbym to miejsce. Wydaje mi się, że zrobiliśmy wszystko, co w tej sytuacji mogliśmy.

A czy Rosjanie rozmawiali z Państwem na temat okoliczności tej katastrofy? Czy mówili coś więcej niż to, co twierdzą media i rosyjscy prokuratorzy?

- Nie, nie mieliśmy czasu na rozmowy. Poza tym to, co zobaczyliśmy, było dla nas tak porażające, że w pewnym momencie chcieliśmy jak najszybciej stamtąd wyjść. Wszystko, co zobaczyliśmy, było strasznie przygnębiające. Poza tym unoszący się zapach paliwa i ta gliniasta ziemia, w którą się zapadaliśmy, były dodatkowo traumatycznym przeżyciem. Czuliśmy się tak, jakby nas nagle zrzucono w warunki frontowe. Dopiero następnego dnia, kiedy odwiedziliśmy teren z drugiej strony i sfotografowaliśmy teren trasy dolotu z tymi wszystkimi ściętymi drzewami, rozmawialiśmy troszkę z miejscowymi Rosjanami. Opowiadali oni o tym, jak nisko ten samolot leciał i jak próbował się jeszcze poderwać ponad drzewa, i jak ostatecznie tracąc końcówkę skrzydła, przechylił się na lewą stronę i upadł do góry podwoziem. Tylko tyle się dowiedzieliśmy od tych ludzi. Nie rozmawialiśmy bowiem ze świadkami wypadku.

Dziękuję za rozmowę.


za:  NDz z 7.5.2010 (kn)

Copyright © 2017. All Rights Reserved.